
21:04 – patrzyliśmy niecierpliwie jak świetliste cyfry zmieniają się na tarczy samochodowego zegara. Okolica powoli przygasała i delikatnie okrywał ją półmrok. Wiedzieliśmy dobrze, że napięcie i oczekiwania, które w nas narosły są nieproporcjonalne do sytuacji. W małym aucie czekaliśmy, aż coś się wydarzy. Zaparkowaliśmy na czyimś wjeździe i zdawaliśmy sobie sprawę, że ktoś może chcieć nas przegonić. Czekaliśmy w ciszy. Ciszy przerywanej wybuchami irracjonalnego śmiechu. Czekaliśmy tak długo, że powoli czuliśmy zniechęcenie. Ludzie gromadzili się wzdłuż ulic podobnie jak my, chcąc obserwować to niecodzienne wydarzenie. Z dużym opóźnieniem pojawiła się orkiestra. Za nią, w żółwim tempie, przesuwały się samochody ustrojone kwiatami i kolorowe platformy. Finał największej parady kwiatów w Holandii – Bloemencorso Bollenstreek – w tamtym momencie bardziej przypominał mi pochód pogrzebowy niż radosne świętowanie. Patrząc jednak mniej krytycznym okiem – czy po czterdziestodwukilometrowej przechadzce miałabym siłę na więcej? Kolorowe rampy przesuwały się na naszych oczach roztaczając cudowny zapach. Tulipany, hiacynty i żonkile, tak mocno wpisujące się w codzienny krajobraz tutejszej okolicy, przybrały formy nietypowych figur. Myśl o mozolnym procesie ich tworzenia budziła mój szacunek dla ich autorów.





Po zakończeniu II wojny światowej ludzie stęsknieni za wolnością, z wyraźną okazją do wspólnego świętowania, aby ożywić zniszczony krajobraz, rozweselić go i ponownie oswoić, zdecydowali się na zorganizowanie pierwszego korowodu w 1940 roku. Jednak sama tradycja konstruowania kwiatowych platform jest nieco późniejsza – nieziemsko pachnący hiacyntowy wieloryb powstał bowiem siedem lat później i zapoczątkował współczesny obyczaj. Obecnie, bardziej niż z powojenną historią, pokaz kojarzony jest z nadejściem wiosny. Wydarzenie co roku przyciąga turystów i „kwiatomaniaków” swoją wyjątkowością. Trasa przebiega od Noordwijk do Haarlemu, a dla autorów najciekawszych konstrukcji przewidziane są atrakcyjne nagrody.

Jednak nie tylko zorganizowane parady dają świadectwo temu, że kwiaty pozostają ważnym symbolem kultury holenderskiej. To przecież barwne dywany tulipanowych pól kojarzą się nieodzownie z tutejszym krajobrazem mimo bliskowschodniego rodowodu tych roślin.

W połowie XVI wieku na zlecenie cesarza Ferdynanda I Augierius Ghislain de Busbecq jako austriacki ambasador podróżował po terenie Turcji. Ze swoimi korespondencyjnymi relacjami wysłał cebulki kwiatów do Wiednia. Zostały one niedługo potem przekazane Karolowi Kluzjuszowi, który zabrał je ze sobą do Lejdy, gdzie objął stanowisko Profesora Botaniki. I tak tulipany trafiły do Niderlandów. Opowieści botanika na temat wyjątkowości kwiatowych bulw sprawiły, że stały się one atrakcyjnym łupem dla złodziei. Historia o ich wartości przerodziła się w miejską legendę i szybko rozniosła na językach ludzi. Na dużą skalę rozpoczęto handel tym towarem ze Wschodem. Każdy, kto reprezentował elity musiał pochwalić się posiadaniem tych kwiatów. Od teraz tulipany funkcjonowały jako symbol statusu społecznego, dobrobytu i najznamienitszego gustu.



Z czasem na rynku zaczęły się pojawiać unikatowe okazy. Aukcje cebulkami najrzadszych odmian odbywały się często w piwnicach karczm lub w domach aukcyjnych. Nie były one jednak publiczne, tylko wtajemniczeni wiedzieli, gdzie szukać możliwości ich zakupu. Ludzie oszaleli na punkcie tych roślin. W okresie tulipomanii ceny pojedynczej cebulki dochodziły do 10000 guldenów, czyli równowartość 20 TON (!) pszenicy. Rynek załamał się gwałtownie w 1637 roku. Bankierzy ogłaszali bankructwa, zdarzało się nawet, że inwestorzy popełniali samobójstwa, a wiele rodzin zostało bez środków do życia. Dopiero trzy wieki później odkryto, że nietypowe odmiany kwiatów powstały w wyniku choroby przenoszonej przez mszyce. To dzięki niej rośliny zawdzięczały wielobarwność i różnorodne kształty płatków.


Również sama nazwa „tulipan” zdaje się być wynikiem przypadkowej pomyłki. Busbecq wskazując na kwiaty, zadał jednemu z towarzyszących mu Turków pytanie o ich nazwę. On jednak przekonany, że ambasador wskazał na jego turban odpowiedział: „Tulpana”. Tym samym ta nieścisłość komunikacyjna dała nazwę kwiatu używaną aż do dzisiaj.
Dzięki pogmatwanym i nieprawdopodobnym historiom dzisiejsze ziemie Królestwa Niderlandów pokryte są cudownie zabarwionymi kwiatami, których nie sposób przegapić. Holenderska wiosna nieśmiało budzi się tu żółtymi żonkilami i hiacyntowym zapachem, wyróżniając się w szaro-burej pozimowej aurze, aby za chwilę wybuchnąć w swojej pełni tysiącami intensywnie kolorowych kwiatowych główek.