Może to śmieszne, ale na początku praca przy inwentaryzacjach, do której trafiłam, skojarzyła mi się odrobinę z wakacyjną kolonią dla dzieci albo wycieczką szkolną. Zaplanowany czas w pracy, opieka koordynatora instruującego nas o panujących zasadach, podstawowe obowiązki związane z codziennością, a potem zwiedzanie i chwila dla siebie.
Porankami lub wieczorami ruszaliśmy naszym dziewięcioosobowym busem do wskazanego sklepu, żeby zacząć zmianę, dystans wahał się od kilkunastu do nawet kilkuset kilometrów. Po skończonej pracy wracaliśmy do swoich kwater (o dość dobrym standardzie). Tam przygotowywaliśmy posiłek, szliśmy na krótki spacer po okolicy lub, gdy mieliśmy siłę, zwiedzaliśmy dalsze części miasta.
W pracy i w domu większość osób porozumiewała się po polsku, więc momentami niemal nie czułam, że jestem w obcym kraju. W naszym zespole trafiliśmy na bardzo charyzmatyczne osoby, co czyniło przejazdy często (tragi) komicznymi :). Prześmiewczo zaczęliśmy nazywać siebie „taboreciorzami”, ze względu na małe, plastikowe stołki, które nosiliśmy ze sobą do pracy – stając na nich osiągalne stawały się najwyższe sklepowe regały.
Praca była łatwa, przez chwilę byłam bardzo zadowolona, bo czułam, więcej spokoju i znacznie mniej spoczywającej na mnie presji. Uzbrojeni w skanery, pomarańczowe podłużne znaczniki zwane „stickami”, w bordowych kamizelkach i z naszymi srebrnoszarymi stołkami ruszaliśmy do boju z najróżniejszymi towarami – od śrubek, przez bombki, sery i mrożonki, po ubrania od Hugo Bossa. Największym wrogiem „skanowacza” był nieposortowany towar bez kodów kreskowych.
Raz, dwa…trzydzieści sześć… liczysz, i liczysz, i po nocach śni Ci się liczenie. Jak dla mnie – zdecydowanie za nudno, ale to zabawne doświadczenie do skompletowania, choć zarazem odrobine przykre, ze względu na świadomość, że więcej można zarobić wyjeżdżając i licząc gumy do żucia i skarpetki, czyli wykorzystując de facto wiedzę z wczesnej podstawówki, niż pracując w Polsce na poważanym stanowisku wymagającym studiów i ogromnego zaangażowania. Nie mówiąc już o procesie rekrutacji, który w tym wypadku ograniczył się do jednego telefonu do pracodawcy…
Z czasem – być może ze względu na pandemię – mieliśmy coraz więcej problemów komunikacyjnych z przełożonymi i o wielu sprawach dowiadywaliśmy się za późno, a nie ma nic bardziej irytującego, dla zawodowego organizatora niż stykanie się ze źle zaplanowaną pracą i ogólną dezinformacją.

Na miejscu okazało się, że przyszło nam zwiedzić nie tylko Berlin, ale Berlin, Liepzig i Hannover. Gdybym miała ustawiać te miasta w rankingu – Lipsk stałby na pierwszym miejscu, a na ostatnim właśnie Berlin – to ciekawe, bo wielu moich znajomych jest mocno zauroczonych tym miastem. Dla mnie wydało się ono zimne i wrogie, w jakiś sposób niepokojące. I choć spacery wzdłuż Sprewy czy wizyty w parkach dawały odrobinę satysfakcji, to betonowa gęstwina budynków przytłaczała mnie swoim charakterem. Pozytywne wrażenie zrobiła na mnie wyspa muzeów ze swoimi imponującymi zbiorami. Lipsk natomiast zachwycił mnie architekturą, a atmosferą przypominał mi Wrocław, za którym zdarza mi się zatęsknić.
Życie tam niewiele różni się od życia tu – postępująca globalizacja sprawia, że wszystko upodabnia się do siebie tak mocno, że czasem, trudno jest znaleźć różnice. Dużym plusem w każdym z miast, które odwiedziliśmy była multikulturowa aura, swoboda wyrażania siebie i swoich poglądów – tego ogromnie brakuje teraz w Polsce. A co do samych ludzi – można spotkać miłych i niemiłych, życzliwych i pomocnych albo egoistycznych i aroganckich – jak wszędzie – taka uroda naszego gatunku i według mnie nie ma tu co generalizować, bo przecież to nie miejsce urodzenia świadczy o tym, jakimi wybieramy być.
Ten wyjazd, to była pozytywna przygoda, ale cieszy mnie też to, że się skończyła i mogę zająć się wkrótce czymś innym 😉 Udało mi się zdobyć trochę oszczędności, więc mam nadzieję, że niebawem uda się ruszyć w dalszą drogę.







