„Jakby…”, „gdyby…”, „a jeśli…”, „co jeżeli…”, „a może…”, a może właśnie NIE!
Czasem pędząc za postawionym sobie celem, zdarza mi się utknąć w labiryncie gdybania, po którym błądzę bez końca, całkowicie tracąc kontakt z rzeczywistością. Jest to swoiste perpetuum mobile gdybania, bo jedno przypuszczenie prowokuje kolejne i kolejne i kolejne. Najgorzej jest wtedy, gdy nagle okazuje się, że moje myśli już dawno wymknęły się spod kontroli i pobiegły w stronę przewidywania najgorszych scenariuszy. I tak tkwię sparaliżowana stresem, nie umiejąc wyjść z rogu, do którego przecież sama się zapędziłam.
W moim przypadku problem ogranicza się na szczęście tylko do tego, co będzie – „gdyby to mi się udało, to wtedy mogę, a gdyby mi się nie udało, to spróbuję…”. Ale i to już bywa skrajnie wyczerpujące. Ciągłe analizowanie wszystkich dostępnych opcji, często odbiera mi możliwość doświadczania „tu i teraz”. Moje myśli wędrują nie wiadomo gdzie, a potem okazuje się, że znowu coś przegapiłam, mam głowę w chmurach i martwię się na zapas, zamiast pozwolić sobie po prostu przeżywać to, co jest.

Znam też wielu ludzi, którzy uwielbiają zanurzać się w gdybaniu bez reszty, nie ograniczając się jedynie do spraw przyszłych. I z jednej strony im współczuję – jakże muszą być wiecznie zmęczeni! – a z drugiej podziwiam ich wytrzymałość i zastanawiam się skąd czerpią siłę i odwagę do życia. Niewiele jednak rozumiem z wyboru, który podejmują – czemu zamiast cieszyć się z sukcesów, wolą przeżywać porażki, których nawet nie ponieśli? Niestety zdarza się też, że tym swoim gdybaniem próbują zainfekować swoje otoczenie. Mnie osobiście takie przegdybywania o mojej przeszłości ogromnie irytuje – „na szczęście się Ci udało, ale gdyby tak jednak nie było…”, „dobrze, że nic wam się nie stało, bo w takiej sytuacji, to konsekwencje mogłyby być katastrofalne”?
Czemu tak często nie umiemy docenić tego, co życie nam przynosi? Chyba chodzi o to, że chcemy mieć wiecznie poczucie kontroli, a poczucie kontroli wydaje się być nieco jak fatamorgana. Pragniemy go tak mocno, że wierzymy, że możemy po nie sięgnąć nawet, jak w rzeczywistości okazuje się, że nie jest prawdziwe. Jesteśmy uwikłani w tysiące procesów, bez których nie moglibyśmy istnieć i choćby te biologiczne, środowiskowe, społeczne czynniki już świadczą o braku kontroli, z którym musimy się po prostu pogodzić. I to całe gdybanie też nas przed tym nie uchroni – a moje własne doświadczenie wskazuje, że ostatecznie i ono ten brak nakręca – myśli wymykają się spod kontroli i psują nam nastrój, zabijają ekscytację i radość z przeżywania teraźniejszości.
Myślę, że czasem warto odpuścić, czasem warto coś zostawić i nie brać tego w swoje ręce, mniej myśleć, a więcej żyć, po prostu obserwować i doświadczać. To oczywiście nie znaczy, że nie warto się starać o coś, na czym nam zależy – czasem jednak warto się przyjrzeć, czy droga do tego, czego pragniemy, w międzyczasie nie obrodziła w rozdroża, bo gdybając o tym, jak rozwalić głową mur, który wyrósł między nami a wybranym celem, który ma nam przynieść „szczęście”, możemy je po prostu, zwyczajnie przegapić.
Więc może… byłoby lepiej… gdyby tak… choć czasem…
gdybać mniej 🙂