O mrocznej przeszłości wyspy Gorée i o senegalskich sprzedawcach

Zanim się spostrzegłam śnieżnobiały turban leniwie okalał moją głowę. Nie zdążyłam zareagować, chciałam zaprotestować i spokojnie odmówić, ale nim o tym pomyślałam, stałam na środku ścieżki przystrajana przez miejscową handlarkę w białe ubranie niczym bożonarodzeniowa choinka.

Tak było podczas mojej wycieczki na wyspę Gorée. Ten mały urokliwy ląd, który dziś służy głównie jako miejsce rozrywki i rekreacji – piaskowa plaża , głośna muzyka, stragany z ubraniami i akcesoriami niczym z Kołobrzegu – historycznie jest jednym z najsmutniejszych punktów na mapie Afryki. Miejsce to było prawdopodobnie centralnym ośrodkiem handlu niewolnikami od XVI do XVIII wieku. Szacuje się, że wywieziono stąd 20 milionów ludzi, a następne 6 milionów nigdy nie wydostało się z wyspy, tracąc na niej życie.

Dziś można tu zwiedzić jeden z domów, w których przetrzymywani byli ludzie przed transportem do Ameryki. W pomieszczeniach o powierzchni 4 mkw przetrzymywano około 20 osób. Raz w ciągu dnia wypuszczano więźniów na posiłek i do toalety, a pozostały czas spędzali oni w pozycji stojącej w tych ciasnych pomieszczeniach. Osobno przetrzymywano mężczyzn, kobiety, a także dzieci. Niegdyś na wyspie było dwanaście podobnych budynków. W fasadzie domu znajdują się drzwi prowadzące wprost do oceanu, nazywane symbolicznie „drzwiami, zza których nie ma powrotu”. Dla wielu więźniów było to miejsce, gdzie po raz ostatni swoją stopą dotykali afrykańskiej ziemi przed wejściem na statek, którym zmuszeni byli odpłynąć w nieznane. Nazwę wyspy przetłumaczyć można jako „dobra droga”, niestety w rzeczywistości, dla więzionych tu niewolników, była to droga wiodąca na zatracenie.

Handel ludźmi zapoczątkowali w tym miejscu najprawdopodobniej Portugalczycy, którym wtórowali Brytyjczycy, Francuzi, Hiszpanie i Holendrzy. Niewolnicy byli często „dostarczani” na wyspę przez służbę przekupionych atrakcyjnymi towarami z Europy afrykańskich władców. Oczywiście w Afryce znano uprzednio koncepcję niewolnictwa, jednak nigdy wcześniej w historii tutejszego lądu nie była to praktyka tak bezwzględna i okrutna. Stary model niewolnictwa często przypominał znany nam system pańszczyźniany, pozostawiając przy tym prawo do wykupu swojej wolności.

O historii Gorée śpiewa jeden z senegalskich artystów Nuru Kane, wcielając się w rolę ofiary transatlantyckiego handlu ludźmi: „Z jakim problem mierzy się moja dusza, kiedy w drodze ku wieczności, flaga banity pojawia się przede mną, odbierając wszelką radość i dumę, wyrwając spod matczynych skrzydeł. (…) Hej Gorée, dziś Twoja ziemia sczerniała z bólu, nie mogąc go utrzymać, tak, jak skrępował Cię płacz uwięziony na zawsze w Twojej historii.”

Dziś lokalni mieszkańcy spędzają tu swój wolny czas, a beztroski klimat plażowego wypoczynku powoli przysłania ciemne karty historii. Nawet opowieść snuta przez przewodnika nie skupiała się tak mocno na przykrych wydarzeniach, które miały tu miejsce, a bardziej była to narracja, o tym, kto ze sławnych postaci odwiedził wyspę, o pierwszym kościele, o tym, kto się tu urodził, czy o pierwszej medycznej szkole w Senegalu.

Po zakończeniu oficjalnej części zwiedzania, udaliśmy się na bardziej niezależny spacer po wyspie. Zjedliśmy lokalną kanapkę, zaczerpnęliśmy lekcji gry na kes-kesie (rodzaj grzechotki) i zaproszeni przez mieszkańca słuchaliśmy śpiewanych khasyd (religijnej mistycznej poezji). Jedna ze sprzedawczyń, która zaczepiła nas kiedy kupowaliśmy bilety, przysiadła się do nas. Świetnie pamiętała nasze imiona, którymi przedstawiliśmy się kilka godzin wcześniej. Przyniosła ze sobą część swojego asortymentu i nieustępliwie pokazywała towary dostępne na jej stoisku. Jej upór zaprowadził nas do jej sklepiku, a tam zostaliśmy „zaatakowani” przez jej sąsiadkę.

Ten pozornie nachalny model sprzedaży przestał wydawać się taki agresywny, gdy uświadomiłam sobie, że ta walka o klienta, to walka o możliwość nakarmienia swojej rodziny. Niejednokrotnie sprzedawcy stoją tu całymi dniami i nie są w stanie sprzedać żadnego artykułu, próbują wszystkiego, aby namówić klienta. Tańczą, śpiewają, zagadują, zachwalają towary.

Nie jest to jednak jedyny model sprzedaży z jaką mieliśmy do czynienia w Senegalu. Ciekawą grupą są handlarze uliczni, którzy sprzedają swoje towary przechadzając się między samochodami stojącymi w korku. Można się w ten sposób zaopatrzyć w banany, orzeszki, ciasteczka, wodę w woreczkach, sprzęt elektroniczny, zegarki, ubrania. Ta cała gama przedmiotów, a nawet i więcej proponowana jest podróżującym samochodami.

Ponieważ nasz gospodarz – Papa, prowadzi mały sklep, mieliśmy szansę zaobserwować jak wygląda senegalski handel z perspektywy sprzedawcy. Spędziliśmy cały dzień w jego pracy. Jego sklep, to małe pomieszczenie magazynowe, którego asortyment przypominał trochę produkty z garażowej wyprzedaży. Na początku zmiany, wszystkie artykuły zostały wystawione na składane stoły i wyeksponowane dla przechodniów. Można tu dostać buty, naczynia, roboty kuchenne, krzesła, grill gazowy, a nawet majonez, wszystko pod szyldem amerykańskich importowanych dóbr. Większość dnia spędziliśmy prowadząc rozmowy z sąsiadami, czekając w leniwej atmosferze na jakiegoś klienta, który ostatecznie się nie pojawił. Papa wykonał jeszcze kilka telefonów do zainteresowanych, gdyż sprzedaż prowadzona jest również przez Internet (ludzie raczej nie mają tu komputerów w domach, jednak większość mieszkańców Dakaru posiada smartfona z dostępem do sieci). Po kilku godzinach towary zostały wpakowane do wewnątrz, a my udaliśmy się do domu.

Każdy dzień spędzony tutaj uderza w nas swoją intensywnością. Ciepłe i wilgotne powietrze sprawia, że momentami samo trwanie jest wysiłkiem. Tempo życia jest tu inne. Zegar rozpływa się jak u Daliego. Nikt się nie spieszy, wszystko dzieje się w dziwnie obcym rytmie. Jakby czas płynął tu odmiennie, a każda minuta rozciągała się niemiłosiernie. Zanurzając się w tą obcą powolność, miewam czasem nawet uczucie marnotrawienia cennego czasu, ale tutaj nikt nie myśli w ten sposób. Dla tych Senegalczyków, którzy byli w Europie, często prędkość życia, która dla nas jest normalna, wydaje się nienaturalna i nie do zniesienia. Dla nas, przyzwyczajonych do europejskich standardów, doświadczenie z dnia pracy w tym sklepie, przypominało bardziej serię krótkich towarzyskich spotkań. Niezwykle ciekawym jest mieć szansę uczestniczyć w rzeczywistości tak odmiennej od nam znanej. I choć może senegaliskim handlarzom często brakuje skuteczności w sprzedaży, to z pewnością my moglibyśmy nauczyć się od nich spokoju i pogody ducha niezależnie od tego, co przyniesie dzień.

Jedna myśl w temacie “O mrocznej przeszłości wyspy Gorée i o senegalskich sprzedawcach

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s