O Saint-Louis, czyli o niegdysiejszym sercu Zachodniej Afryki

Saint-Louis to jedno z najbardziej znanych miast zachodnioafrykańskich. Znajduje się tuż przy obecnej granicy z Mauretanią nad Oceanem Atlantyckim. Dawniej było stolicą ogromnej francuskiej kolonii. Ufortyfikowana osada była przez lata centrum wymiany handlowej z Europą. Masowo wywożono stąd skóry zwierzęce, kość słoniową, ambrę, gumę arabską, przyprawy, a także niewolników. Ośrodek założono w 1659 roku na małej wysepce oddzielonej rzeką Senegal od części kontynentalnej. Pierwsza oficjalna francuska osada na tych ziemiach przez lata rozrosła się i objęła większe terytorium. Od 2000 roku stare centrum – wyspa Ndar – widnieje na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Dziś ziemie połączone są mostem Faidherbe, którego budowę przypisuje się Gustavowi Eiffelowi. Metalowy olbrzym ma 507,35 m długości i 10,5 m szerokości, waży 1500 t.

Spędziliśmy tu kilka dni wynajmując pokój przez platformę Airbnb. Po długim pobycie w Dakarze, znacznie spokojniejsza atmosfera tego miasta, zrobiła na nas dobre wrażenie. Saint-Louis ukazało nam się jako ważne centrum artystyczne. Prawie każda osoba, którą spotkaliśmy, zajmowała się rękodziełem, malarstwem, rzeźbą lub muzyką. Obok rybactwa i turystki to główne zajęcia tutejszych mieszkańców. Z zaciekawieniem przyglądaliśmy się ulicznym sprzedawcom i życiu miasta.

Przed jednym ze sklepów zaczepił nas Ismail – lokalny przewodnik. Wzięliśmy od niego kartkę A4, na której skrupulatnie wypisana była oferta wycieczek po okolicznych atrakcjach. Zmęczeni ciągłymi interakcjami z zapraszającymi nas serdecznie sprzedawcami, uciekliśmy jednak w popłochu szukając chwili wytchnienia. I choć wszyscy byli dla nas mili, to natłok wrażeń i ekstrawertyczny sposób bycia tutejszych ludzi, do którego nie jesteśmy przyzwyczajeni, nas przytłoczył. Kiedy odpoczęliśmy, zdecydowaliśmy się oddzwonić do Ismaila i nazajutrz wybrać się na wycieczkę do rezerwatu przyrody Langue de Barbarie. Piaszczysty półwysep otoczony jest z jednej strony Oceanem Atlantyckim, a z drugiej – rzeką Senegal. Ten ornitologiczny raj to jeden z sześciu parków narodowych znajdujących się na terenie Senegalu. Podczas około dwugodzinnej wyprawy małą łódką widzieliśmy kilkanaście gatunków wodnych ptaków. Na moment znaleźliśmy się w krainie idealnego spokoju. Spotkaliśmy dosłownie kilka innych załóg. Podziwialiśmy majestat natury w ciszy i skupieniu, rozkoszując się dźwiękami wody delikatnie uderzającej o burtę i skrzecząco-świergoczącymi rozmowami skrzydlatych zwierząt. Na powierzchni piaszczystego terenu znajdują się siedliska m.in. flamingów, kormoranów, pelikanów, czapli, czajek i łabędzi, rybitw i mew.

Następnego poranka spotkaliśmy się z Pape Wede, którego poznaliśmy przez internetową platofmę dla podróżników. Umówiliśmy się z nim na spacer wzdłuż wybrzeża zwanego Hydrobase. Zanim wyruszyliśmy na pieszą wyprawę, zostaliśmy zaproszeni na thiebudienne do znajomego Pape, który mieszkał tuż przy plaży – Omara. Dowiedzieliśmy się, że to właśnie w tym mieście, po raz pierwszy przygotowano to narodowe danie. Po posiłku wypiliśmy senegalską herbatę – ataya. Proces przygotowania napoju zawsze jest długi i stanowi tło towarzyskich spotkań. Zieloną jaśminową herbatę z dodatkiem świeżej mięty lub bazylii i dużą ilością cukru wielokrotnie doprowadza się do wrzenia i przelewa ze szklaneczki do szklaneczki, aby ją spienić. O ile obserwowanie rytuału parzenia jest niezmiernie ciekawe, o tyle zdecydowanie wolę smak herbaty przygotowanej zgodnie z zalecaniami Azjatów.

Kiedy słońce nieco się obniżyło, pożegnaliśmy się z Omarem i wyruszyliśmy na naszą wędrówkę. Kroczyliśmy nad brzegiem oceanu przez długie godziny rozkoszując się szumem wody, dotykiem chropowatego, miękkiego piasku, kolekcjonując muszelki w różnych kształtach i kolorach. Podczas pobytu na plaży widzieliśmy setki, a może nawet tysiące, żółtych krabów. Na przemian skradających się w objęcia wody i uciekających przed uderzeniami fal. Ten taniec w poszukiwaniu pożywienia stanowi większość życiowej aktywności tych małych stworzeń. Po dziesięciokilometrowej przechadzce wróciliśmy do centrum, aby udać się na koncert w małej restauracji, którym zakończyliśmy nasz dzień.

Spacerując wąskimi ulicami Saint-Louis, na każdym kroku natknąć się można na poszlaki przypominające o minionych latach. Majestatyczna kolonialna architektura przypomina o czasach świetności tego miejsca. Dziś jednak te piękne budynki popadają w ruinę. Tynki niemal wszystkich budowli łuszczą się niemiłosiernie, a wypaczone drewniane okiennice opadają niczym kąciki ust na leciwych twarzach. Radosne niegdyś kolory fasad wyblakły, a gliniane dachówki większości domów wyglądają jakby za moment miały spaść. Oryginalne drewniane drzwi budynków wymienione zostały na ciężkie metalowe wrota, które choć znacznie mniej strojne, w tutejszym klimacie są dużo bardziej praktyczne. Asfaltowe drogi otoczone są najczęściej po obu stronach stertami piasku lub gruzu, co sprawia wrażenie niesamowitego nieładu. Jak w całym Senegalu dużym problem jest zaśmiecony krajobraz, który niestety zabiera dużo uroku nawet najpiękniejszym lokalizacjom. Jaskraworóżowe kwiaty bugenwilli zwieszające się z balkonów i murów rozjaśniają i rozweselają nieco okolicę.

Na nabrzeżu w całych grupach gromadzą się rybacy, którzy pracują przy swoich łajbach, reperują sieci lub sprzedają ryby. Tutejsze łodzie – pirogi – mienią się żywymi kolorami mocno kontrastując z błotnistym kolorem rzeki. Oprócz geometrycznych ornamentów, wypisane są na nich imiona szejków i namalowane ich sylwety, czasem wykaligrafowane są nawet fragmenty Koranu. Senegalski świat, to świat, którego nie da się pomyśleć bez Boga. Religia przenika tu do każdej, nawet najdrobniejszej dziedziny życia. Otaczanie się wizerunkami świętych i fragmentami modlitw ma funkcję ochronną. Te wątłe łodzie nie służą jedynie do połowu ryb, ale wielu śmiałków próbuje się nimi przedostać do Europy. Niestety część z nich ginie w niespokojnych wodach oceanu.

Miejscowy klimat na tyle nam się spodobał, że wyjeżdżaliśmy stąd niechętnie; gdyby nie napięty terminarz, z przyjemnością spędzilibyśmy tu więcej czasu. I choć na pierwszy rzut oka miasto wydaje się bardzo zaniedbane, to właśnie dzięki takiemu wizerunkowi, zawdzięcza ono swoją niesamowitą aurę. Niepowtarzalność Saint-Louis tkwi bowiem w tym, że jest żywym pomnikiem upływającego czasu.

Jedna myśl w temacie “O Saint-Louis, czyli o niegdysiejszym sercu Zachodniej Afryki

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s