W zgodzie z naturą, czyli o regionie Casamance na południu Senegalu

Szaro-białawy odcień spokojnej wody, delikatne andante szemrzącej rzeki i ptasich chórów. Wydawało mi się przez moment, że wszystkie łodzie suną po niebie. Chmury przysłoniły na długo palące promienie bezwzględnego słońca. Znów towarzyszyło mi to wrażenie nierzeczywistego doświadczenia. Jakbym znalazła się w centrum jakiejś onirycznej mary.

W południowej części Senegalu – Casamance – zdecydowaliśmy się spędzić kilka dni. Zatrzymaliśmy się w niewielkim obozie Le Matin w wiosce Point Saint-George. Ta mała rybacka osada zachwyciła mnie bez reszty. Nie ma tu głośnych imprez i tysiąca nowoczesnych atrakcji. Ja znalazłam tu jednak coś znacznie przyjemniejszego – uczucie błogości. To miejsce, w którym obserwacja flory i fauny jest jedną z najbardziej angażujących czynności. Manaty, delfiny, rzeczne ptaki, śpiące na drzewach rodziny nietoperzy, kolorowe owady i wszędobylskie kozy skutecznie pochłaniały moją uwagę. Gdy rano poziom rzeki opadał, mieliśmy możliwość śledzenia życia krabów. Śmiało wynurzały się z dziurawego przybrzeżnego mułu. Cała armia małych stworzeń dumnie podnosiła swoje długie szczypce, jakby przygotowując się do walki. Odmiennie od tych, które spotkaliśmy w Saint-Louis, te miały ciemną, prawie czarną barwę. Mimo, że były dużo mniejsze, wydawały się znacznie groźniejsze, kiedy tak żwawo, raz po raz, prezentowały swoją broń. Ich wyglądanie w trakcie dnia była cudowną zapowiedzią głośnych koncertów nocnych zwierząt.

W Point-Saint George żyje zaledwie kilkudziesięciu mieszkańców. Do malutkiej miejscowości nie dojeżdża transport publiczny. W promieniu kilkunastu kilometrów nie da się złapać taksówki. Nikt z tutejszych ludzi nie ma samochodu, ani nawet konia, czy osła. Kilka osób ma skutery, kilka innych niewielkie, sfatygowane łodzie. Domki, w których mieszkają mają prostą konstrukcję. To zwykle jedno lub dwa nieforemne pomieszczenia. Głównymi materiałami budulcowymi są drewno, słoma i palmowe liście. Dodatkową ochronę przed deszczem często stanowi lśniąca, intensywnie niebieska, plastikowa folia. W bogatszych zabudowaniach zdarzają się ściany ulepione z gliny wymieszanej ze słomą i dachy z falowanej blachy. Budynki należące do naszego obozu, miały betonowe ściany i choć były z pewnością dużo solidniejsze, to przy tak wysokich temperaturach, życie w tych wątłych, lecz przewiewnych, chatach, wydawało się nam luksusowym przywilejem.

Jednego dnia zdecydowaliśmy się skorzystać z oferowanych przez właściciela naszego obozu wycieczek i popłynąć na wyspę Niovmoune. Podroż niewielką łódką zajęła nam około 40 minut. Po drodze mijały nas pelikany i inne piękne ptaki. Zarośnięte gęsto wybrzeża rzeki tworzyły przytulną aurę, a zapach wody przynosił wspomnienia znanych miejsce. Na brzegu zastaliśmy gromadę dzieci. Dziewczynki wesoło wykrzykiwały w moją stronę „Anna Maria”, zanim jeszcze wiedziały, jak się nazywam. Chyba, każdą białą przybyszkę nazywają tym imieniem. W pokojowym geście chętnie podawały mi dłoń na przywitanie. Przez moment nam towarzyszyły, a po chwili wróciły do swoich spraw. Znaleźliśmy się w małym, urokliwym „nigdzie”, odciętym od lądu szerokim pasmem rzeki.

Powietrze pachniało tu spokojem i życzliwością, otaczały nas ciepłe spojrzenia. Intensywna zieleń cudnie zgrywała się z kontrastującym granatem nieba. Majestat przyrody prezentował się naszym oczom w swojej pełni, symbiotycznie współtrwając z dziełami ludzkich rąk. Malutkie „osiedla” chat zadziwiająco dobrze wpisywały się w krajobraz. To wrażenie akuratności podsycała świadomość, że wiele osób wyznaje tu religie animistyczne – wierzy, że wszystkie elementy natury – minerały, rośliny, zwierzęta – mają duszę.

Jak udało nam się jednak zauważyć, również temu światu towarzyszy nieustępliwy duch czasu. Mimo, że wyspa oddzielona jest kilka kilometrów od stałego lądu i naprawdę niewielu miejscowych kiedykolwiek miało okazję wyjechać z tego miejsca, to nawet tutaj docierają techniczne nowości. Mizerne dachy budynków nieskromnie zamieszkują ciemne, krzemowe płyty. Wcześniej, natrafiliśmy co prawda na wielkie panele słoneczne triumfalnie prezentowane przy głównej bramie La Matain, myśleliśmy jednak, że są one udogodnieniem jedynie dla wymagających turystów. W dużych miastach i w bardziej rozwiniętej pod względem infrastruktury, północnej części Senegalu, technologia towarzyszy ludziom na każdym kroku. Dostęp do prądu czy bieżącej wody przestaje być luksusem, a zaczyna być standardem. Choć Senegal to nadal kraj gotówki, w wielu marketach i turystycznych lokalizacjach można płacić kartą. Na ulicach ludzie chodzą zapatrzeni w swoje iPhony tak samo, jak w Europie. Streamują swoje życie do sieci i chwalą się przed znajomymi przeżyciami, sukcesami, a nawet fryzurami. Casamance na pierwszy rzut oka wydała nam się inna. Tutaj kobiety wciąż, każdego dnia, noszą wodę z wioskowej studni w wiadrach i miednicach dźwiganych na głowie. Ludzie mieszkają w warunkach, które zdecydowanie nie emanują przepychem. Jednak dostęp do prądu za pośrednictwem energii słonecznej robi się tu coraz bardziej popularny, a i w każdej rodzinie choć jedna osoba ma smartfona z dostępem do Internetu.

Pośród drzew i dźwięków dżungli, pośród tego niesamowitego spokoju, pośród tej ciszy, w świecie, który nie zna pośpiechu, a jego tempo wyznaczane było tak długo przez cykl przyrody, coś się zmienia. Technologia wydłuża dni i skraca dystans. Funkcjonuje tutaj jednak zupełnie inaczej niż w dobrze znanej mi, europejskiej rzeczywistości. Optymistycznie i beztrosko, nie naruszając niewinności świata, wciąż pozostającego tak blisko Matki Natury.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s